Poezja - Maciej Zab³ocki       12.02.2008        27.06.2008     12.01.2009  06.04.2009  28.04.2009

A

porwa³y mnie anio³y
znowu
jak wtedy z wysokiego okna
mojego pokoju nad miedzianym niebem
tym razem Micha³ Archanio³
nada³ nowy ster
i nowy szlak ku ksiê¿ycowi dusz
ku nowemu adamowi
on ¿yje
kocha
jego hebrajskie imiê znaczy ojciec ¿yj¹cych
kochaj¹cych
ku mnie anio³owie rozpoczêli toczyæ wichury
œnie¿yce burze i tornada
ale ludzie tego nie widz¹
nie czuj¹
bo maja biedne robaczki wa¿niejsze sprawy
ja unoszê siê z ciep³em anio³ów
z gromami i grzmotami
Archanio³ dotkn¹³ mój jêzyk
rozpalonym wêglem i rzek³
idŸ i mów
idŸ i kochaj
idŸ i szukaj
idŸ i wskazuj drogê
i szukaj pierwszego który siê zgubi³
choæ nie wiadomo czy dalej czeka
w Ogrodzie Eden
czy w innej krainie
czeka na ciebie
idŸ
zaniesiesz moje imiê do zagubionych
do wielkich i ma³ych
idŸ
On przyszed³ i ciê wzywa

Gdyby tak zamkn¹æ wszystko w kopercie
wszystko
co MN¥ siê nazywa
gdyby cieñ duszy da³o siê sfotografowaæ
podobno ju¿ mo¿na
gdyby oddechy zamkn¹æ w ma³ej piramidzie
na œciankach której
krzy¿uj¹ siê szlaki gwiazd
gdyby to wszystko pozbieraæ
i zapieczêtowaæ
srebrn¹ pieczêci¹ historii wiecznie niezastyg³ej
i z otwartymi oczyma
w nieruchomym bursztynie czasu
trwaæ
a¿ Otworzysz
i Z³amiesz
i znów wrócê JA
i zacznê oddychaæ
i œmiaæ siê

spad³a kropla
chemicznego ¿alu
organicznego usztywnienia
po co
dla kogo
za co
a jednak
jednak warto staæ siê
butelk¹
w której przejrzysz siê tylko jeden raz
to bêdzie jej sens

po¿arty zosta³em
przez w¹wóz œpi¹cy
rozpacz¹ ciemny
przepierzony jêkiem asteroid
i istota na koñcu w¹wozu
bez oczu
bez ust
bez d³oni
krwawi bezwstydnie cz³owiek
to jeszcze cz³owiek

B  

chcê jeszcze raz
powróciæ nad strumieñ krwi
jeszcze raz poczuæ jej osza³amiaj¹cy zapach
otuliæ siê jej przepastnoœci¹ bycia
bezpoœredniego
ociekaj¹cego bólem
ale dr¹¿¹cego dalej
i dalej
i dalej
ona jedna
naprawdê bêd¹c
potrafi uciekaæ
unosz¹c cel
albo bezdusznie go porwaæ
i zaskrzepiæ w niemej godzinie bezpowrotnoœci

kubek
samotnie pi³ moje ³zy
razem doszliœmy do wniosku
¿e wszyscy od nas odejd¹
ona z g³upoty
on z rozpaczy
ty z têsknoty
ja z mi³oœci
zaœmiejemy siê tylko bezczelnie
w ksiê¿ycow¹ twarz
i polecimy
dobiæ wreszcie naszego odwiecznego wroga
czas
i us³yszeæ odpowiedŸ na pytanie
dlaczego

 

cisza
i biel
puchowa ko³dra i cia³o
astralne
nieobecne
a jednak stukaj¹ce o œciany
pod³ogê
ono mnie pokocha³o
zawiod³o w bieli na odleg³e urwisko
i str¹ci³o
do jeziora turkusowego bez dna
dnem by³y oczy owej istoty
by³o ciep³o
bia³o
turkusowo
i cicho
czy to rajem nazywaj¹

C

idealnie u³o¿one kostki bruku
³api¹ce szyjê wie¿y westchnieñ pelargonie
stworzy³y mozaikê nienasycenia
niebo rozwar³o siê na ten widok
dysza³o
sycza³o
grzmia³o
Dawca tchnienia wszelkiego uniós³ palec
ma³y wielki Ksi¹¿ê
odwa¿y³ siê go dotkn¹æ
znów czasoprzestrzeñ sta³a siê jeziorem
tam On unosi³ siê nad wszelkim pierwiastkiem
trzecia d³oñ szarpnê³a struny mojej œwiadomoœci
i odczyta³em z niezm¹conego obrazu œwiat³a
¿e Apokalipsa jest teraz
jest idealnoœci¹
grzmotem
d³oni¹ ukochan¹
drog¹ przez wodê
zewsz¹d

okulary to bardzo zwyk³y przedmiot
okulary to j¹dro spojrzeñ najbardziej ukrytych
bia³ych i czarnych
bez odcieni
wyj¹tek stanowi spojrzenie
niczym b³ysk lapisu lazuli
tam zaklêty czas i narodziny cia³ niebieskich
tam tunel ka¿demu pisany
tam splot czterech transcendentnych wartoœci
wplatanych w oddychanie
chodzenie
pisanie
sen
okulary to bardzo zwyk³y przedmiot

Zapamiêta³em tê melodiê
tañczy³o powietrze
i ja otoczony istnieniami dalszymi i bli¿szymi
i znowu
mo¿e ³awka za w¹ska
mo¿e mostek zbyt pó³kolisty
ale inny ni¿ ten
pod którym w nenufarach ogrodu
bia³e œwiat³o ginie
zapamiêta³em oczy nigdy nie znaj¹ce a obecne
zapamiêta³em nas
i ostatnie nuty echa westchnieñ pró¿ni czasu
i czekam

D  

tak nagle zobaczyæ wiersz
bez pytania przejœæ obok konfesjona³u
bez przeszkód pokonaæ odleg³oœæ nierealn¹
dla jednego mrugniêcia
nie doœwiadczaæ niebotycznych celów
nieprzemierzonych szlaków nie spalaæ za swoim œladem
po prostu przejϾ
i zobaczyæ

 

otoczony trzema zêbami mg³y
znu¿ony szemraniem wody
wiecznie walcz¹cej
jakby jeszcze wierzy³a
¿e wygra ze z sekundami
na nowo uwierzy³em w mi³osne utulenie Ÿrenic
dumne
majestatyczne
karalne sw¹ wielkoœci¹
bo ka¿dy niezdobyty szczyt to przecie¿
z³amanie jakiejœ zasady œwiata
ale pewnego dnia wiem
¿e diadem koron
mgie³
wód
nie odgrodzi mnie od tego
co p³oty zwane wiar¹ i nadziej¹ powiewaj¹

Jak szklanka rozbi³o siê powietrze
p³atki œniegu hymn na wiele g³osów ³ka³y
hymn o ciszy sosen
o wszechœwiecie promienistym
który zatrzaskuje ramionami moje ja
On
czy us³ysza³ ów hymn
tak niebotyczny
nieosi¹galny
pod drewnian¹ strzech¹ przysn¹³
wtulony w bezradnoϾ chwili
jak rzeka w koniecznoϾ
koniecznoœæ nieistniej¹cego realnie
nic nie odkrywa
nic nie odpowiada
po prostu jest

E

 

trudno zapomnieæ
zaspan¹ krainê
gdzie œpi¹ cia³a niebieskie
w œniegowej ko³drze
beztrosko
gdzie œwiat zakwita odkopanymi westchnieniami
które organizuj¹ sobie na nowo materiê tê sam¹
do bycia cia³em
trudno zapomnieæ i nie ¿yæ ju¿ stanem
niebosk³onu nowego i nowej ziemi
gdzie wszyscy znowu zamieszkamy
jak dawniej
w czterech prostych œcianach naszego bytowania
zanim pory roku zaczê³y tak bardzo
ró¿niæ siê miêdzy sob¹
panta rei

 

Dziœ znowu da³eœ siê zobaczyæ
stró¿u mojej drogi
moich westchnieñ ci¹gle nieaktualnych
znowu siê zesz³y nasze oczy
ale przecie¿ ty nie masz oczu
nie masz cia³a a podró¿ujesz
tymi samymi autobusami
poci¹gami
czym jest istota twojego stró¿owania
gdzie ty tam i ja
gdzie ja tam i ty
ale nigdy razem
zawsze ponad przepaœci¹
niepodjêciem czasu i Boga
to ma byæ twoja przyjaŸñ
nadziemska
dobrze
bêdê czeka³
a¿ pewnego dnia
zwyczajnie obok mnie usi¹dziesz

Zbyt wiele masz w sobie treœci
niejasnoœci
niedopowiedzeñ
nie jesteœ okreœlony duchowo ani fizycznie w³aœciwie
za du¿o w tobie z³o¿eñ do przemierzenia
za ma³o logiki dla mnie
tego ani z wczoraj
ani z jutra
dlatego podejdê do ciebie
wywi¹¿e siê zwyk³y dialog

te westchnienia
zapachy i smaki
lata co roku upiorniejszego
bo sami ze sob¹ pozostajemy
i ze wspomnieniami
jak chleb
w dwuznacznej piekarni

F

 

myœlê sobie
ten czas musi min¹æ
myœlê
¿e dziœ jestem
i pomyœleæ
¿e to rzut beretem do nieba
ta poœwiata
nigdy nie bêdzie taka jak tamta
i dla mnie
i dla Ciebie
co minê³o
jest jak czas g³aszcz¹cy nas po g³owie
to tylko wiatr

 

ani nam ju¿ witaæ
ani ¿egnaæ
ani mostów budowaæ
ni mówiæ o mi³oœci
nie potrafimy ¿yæ i umieraæ
nie potrafimy byæ tym kim chcemy
tylko ¿al
z g³êbi konstelacji mgie³
potrafi wybuchn¹æ po raz kolejny


parnoϾ dnia
jak cisza oczekiwañ
ukojona zosta³a kartk¹ papieru
niczym spojrzeniem
rozkoszy zapomnienia
zawsze tej samej
zawsze ostatniej
zawsze obiecanej
do stworzenia fantomu czegoœ
co przypomina chocia¿ istotê realnie czuj¹c¹

las
i ciemnia
na wpó³ ¿ywa
na wpó³ umar³a
cisza
utkana czasem teraŸniejszym niedokonanym
i ja
na wpó³ ¿ywy
na wpó³ umar³y
opêtany sieci¹ naczyñ dogasaj¹cego têtna
i ja

G

 

nic z nami
bez nas
rzeka czasu
niczym droga motyli we mgle
co dzieñ projektowana
nierealnym zmys³em rzuca
niemy bia³y kamieñ

Przyjacielowi - epilog

byliœmy jak dwa zwrotniki
jak kontynent i wiatr
jak burze na s³oñcu
by³y nasze ³¹cza
rozumia³eœ moje ucho
ja zaœ by³em twoim okiem
wpatrywaliœmy siê w galopuj¹ce Andromedy
razu pewnego
postanowi³em do nich poszybowaæ
rozumia³em ich jêzyk
zawsze
ty zosta³eœ wœród ciep³ych ramion ziemi
ja by³em Ci ju¿ za wysoko
za daleko
a¿ któregoœ dnia
odszed³eœ sobie
tak po prostu
zosta³em na konstelacjach
i patrzê
na nie
na siebie
na Ciebie
na œwiat
lecz przenikam go tylko
bezmys³em dotyku
i ju¿ nie ma
ni pierwszego
ni drugiego ja
nie ma

czy s³owa
lepiej potrafi¹ nas broniæ
ni¿ cisza
czy ulica
pe³na p¹ków kasztanowca
s¹ szlakami nieosi¹galnymi
mocno wieje
pamiêtasz przyjacielu

H

spójrz przez okno
swych kryszta³owych pojêæ
tak czy owak
roztrzaskaj¹ siê przed twym z³udnym ja
wtedy przyjdê
zabraæ ciê do domu
tak zwyczajnego
jak ciep³a dro¿d¿owa bu³ka
niedzielnym popo³udniem

dym
miasto spowite
oparami zapomnienia
chwil bêd¹cych sensem najwy¿szym
byli s¹ i bêd¹
opadnie mg³a
rozpierzchnie siê sens
jeden i drugi
i nastanie zachód wieczny
wszystkiego

I

pamiêtam
ostatni gest
ostatnie s³owo Twoje
w³aœciwie nawet nie do mnie skierowane ostatnie spojrzenie
bo na spojrzeniach
koñczy siê i zaczyna
istota mojego odczuwania
i nie ma ju¿ cz³owieka
istnieje tylko gdzieœ we wszechœwiecie
miejsce niepowtarzalne
jak struktura rogówki
jak za³amanie promieni œwietlnych
jak nadzieja
¿e wszystko
nie koñczy siê i zaczyna
w atomie

czysty sza³
rzeœkie powietrze
odleg³oœæ zaledwie solidnego rzutu kamieniem
to wystarczy
do samouœmiercenia
w imiê niespe³nionego majestatu norm
giniemy
jak spo³eczne owady
bezimienni
beznamiêtni
niespe³nieni

³awka by³a tak zimna
jak przenikliwoϾ
oddechu ob³oków
wiruj¹ na firmamentach eterycznych dwójek
przemierzaj¹ pr¹dy
fronty atmosferyczne
próbuj¹ widzieæ wiêcej
s¹ bardziej uœwiadomione
ni¿ ³awka
one jednak tylko widz¹
zwyciê¿aj¹ na odleg³oœæ
ona czu³a

J

 

obejmuje mnie
martwe spojrzenie ksiê¿yca wulkanicznych tufów
obym tylko nie zsun¹³ siê z poœcieli
zimnej jak jego poœwiata
jego wiatr œwiadomoœæ mi odbiera
i pêdzê
pêdzê z centaurami
po antycznej œcie¿ce chytrych lasów
cieñ ich
ig³y poszycia
to ko³dra
która niegdyœ zatopi³a ¿ywcem oddech mojego eses
 

perfidne bywaj¹
krzes³a
³ó¿ka
sto³y
widelce
podtruwaj¹ sens oddychania
t³umi¹ echo gongu
neuronami dyktowane
echo prostych czterech œcian

czemu usypiacie mnie
ciemnoœci puchowe
czaicie siê nienasycon¹ ¿¹dz¹
zdzieracie ka¿dy centymetr szkar³atnej pow³oki duszy
krzyczê poza œwiat³o
bezbronny
bez rezonansu
a wy
pulchnym mglistym wyziewem
dr¹¿ycie moje trzewia
i lecê
w¹skim tunelem miêdzy skarpy
budz¹ce drabinê Jakubow¹
do ponownego otwarcia siê

K porwa³y mnie anio³y
znowu
jak wtedy z wysokiego okna
z mojego wysokiego pokoju nad miedzianym niebem
tym razem archanio³ Micha³
nada³ nowy ster
i nowy szlak ku ksiê¿ycowi dusz
ku nowemu Adamowi
on ¿yje
kocha
jego imiê hebrajskie znaczy ojciec ¿yj¹cych
a zatem i ojciec kochaj¹cych i kochanych inni anio³owie rozpoczêli tañczyæ
wichury i œnie¿ycê
tornada i burze
porywaj¹ mnie ka¿dego dnia
ale ludzie tego nie widz¹
nie czuj¹
bo maja biedne ma³e robaczki swoje wa¿niejsze przyziemne sprawy
ja unoszê siê z ciep³em anio³ów
z gromami i grzmotami
Archanio³ dotkn¹³ mój jêzyk
rozpalonym wêglem i rzek³
idŸ i mów
idŸ i kochaj
idŸ i wskazuj drogê
i szukaj ka¿dego który siê zgubi³
choæ nie wiadomo czy dalej czeka
w ogrodzie Eden
czy w innej krainie
idŸ
do wielkich i ma³ych
idŸ
Anio³ przyszed³ i Ciê wzywa
Joanna D'Arc czyli moje niedawne ¿ycie w skrócie

po raz kolejny dramat Joanny D'Arc powraca
scena I II III prolog i epilog
Joanna s³yszy g³osy
niew¹tpliwie to Anio³owie
Joanna mówi
Joanna walczy
Joanna jest apologetom s³ów Boga
a œwiat dawno je podepta³
epilog
Joanna jest sponiewierana
sprzedana
przes³uchiwana
bita jak Chrystus
torturowana i kopana
zamêczona psychicznie
wmówili ¿e to neurasteniczka
wiedziona jest juz na stos
oszala³a ze strachu upada
boi siê
ka¿dy by siê ba³
bo czad dusi a ogieñ boli
pomruki t³umów i cienie krzy¿y inkwizycji
i oczy
niebieskie oczy Joanny
wpatrzone w inny juz czas
przylecia³y po ni¹ Anio³y
gaœnie obraz tego Œwiata
gaœnie wszystko
ob³¹kany t³um ludzi nie widzi niczego
Joanno
wygra³aœ
d³uga wstêga niezastyg³ej rzeki
wy³aniaj¹ca siê spod nowych oparów
trzcin i ksiê¿yca
œpi¹
dysz¹
m¹c¹ dusze
osza³amiaj istoty ludzkie
jak ma³¿ zagubiony w polnym rowie
podtopi³ mnie ksiê¿yc
kr¹¿ê od wielu miesiêcy
w kipieli wodnej
widzê
co by³o
co jest
i co bêdzie
widzê wszystko
fale kwiatów i paproci
objawi³y mi przesz³oœæ i przysz³oœæ
a ja oddycham woda
rozmawiam tam w topieli z duchami
wiele
wiele
wiele mi powiedzia³y
mówili wró¿¹c
œni¹c i tañcz¹c niczym nowa dziewka
znad jeziora ko³o Nowogródka
wyp³ynê³a jak elf
jak lara rzymska
pad³a przepowiednia
jak najbli¿sza pe³nia ksiê¿ycowa siê przed wiosn¹ w nurty jeziora
tam pójdziesz spokojnie gdzie bezkres
w chwale i œpiewie duchów czystych
L k³êbi¹ce siê chmury
nad przyæmionymi wie¿ami
na których le¿a zesch³e æmy
te zbyt krótko zy7j¹ce anio³y nocy
te resztki naszych serc
one czeka³y
oddycha³y
wmówiono im
ze nadzieja umiera ostatnia
nie wiedzia³y kiedy nadejdzie ich Pascha
]czeka³y jak panny m¹dre i g³upie
oliwa w lampach jednych zgas³a
nasta³ mrok
Oblubieniec przyszed³
i zabra³ ich zmarz³e cia³a
w³aœnie JE zabra³ w otch³añ
tego nieba
zwanego domem dusz
nad dachami
niczym miast z obrazów Chagalla
i rozb³ys³a ciemna otch³añ
æmy odlecia³y do wiecznoœci
bia³y dzwon
jak pomrukuj¹ca sowa p³omykówka
spoza granic ¿ycia
wo³a
wo³a
pod zagajnikiem œwierków
przysi¹dŸ siê do mnie
przytul
mg³a Ciê spowije
w moje skrzyd³a
zmartwychwsta³ego Anio³a
umrzesz ze mn¹
i odrodzisz siê we mnie
jak przed nieskoñczonoœci¹ wieków
to bêdziesz ty ten sam
i ja inny ale nadal ja
bêdziemy my
noc¹ owiani
luna oœwietleni
czasem odmienieni
 
M zabra³ mnie wiatr
skrzyde³ anio³ów
znowu
jak wtedy z wysokiego okna
mojego zbyt wysokiego pokoju
pod zbyt niskim miedzianym niebem
dzisiaj jakiœ nieznany mi Archanio³
nada³ nowy ster
i nowy szlak ku ksiê¿ycowi dusz
ku nowemu stworzeniu
ono ¿yje
kocha
ma kszta³ty i myœli
imiê stworzenia znaczy
Ojciec Wszystkich ¯yj¹cych
zatem i kochaj¹cych i kochanych
inni anio³owie rozpoczêli taniec
w szaleñczych rozstêpach wichur
œnie¿yc i burz niezmierzonych
ale ludzie tego nie widz¹
nie czuj¹
nie s³ysz¹
s¹ wa¿niejsze sprawy tutaj
liczenie
wydawanie
liczenie
ja unoszê siê z ciep³em anio³ów
z grzmotem
dotykam ich jêzyków
niczym rozpalonych wêgli
i idê
i kocham
i szukam drogi ca³y czas ni¹ id¹c
i kocham
i szukam pierwszego który siê zgubi³
choæ nie wiadomo
czy dalej czeka
w Edenie b¹dŸ innej czêœci œwiata
po raz kolejny dramat Joanny D'Arc powraca
scena I
scena II
scena III
prolog i epilog
Joanna s³yszy g³osy
niew¹tpliwie to anio³owie
Joanna mówi
Joanna walczy
Joanna jest apologet¹
œwiat dawno to podepta³
œwiat wszystko co piêkne podepta³
Joanna jest podejrzana
Joanna jest przes³uchiwana
Joanna jest bita
torturowana
zmanipulowana
tymi
którzy znak Boga zamienili na oddech Lucyfera
zmêczona
ci¹gniêta na stos
oszala³a ze strachu i ¿alu
upada
boi siê
bo czad dusi a p³omieñ boli
pomruki otumanionej t³uszczy
g³odnej i brudnej
t³uszcza zawsze jest g³odna i brudna
i oczy Joanny
jaœniejsze ju¿ ni¿ czas
wpatrzona poza powietrze
przylecieli po ni¹
gaœnie wszystko
ob³¹kany mot³och nie widzi ani nie czuje niczego
Joanno
zwyciê¿y³aœ
d³uga wstêga niezastyg³ej rzeki
wype³zaj¹ca spod nowych oparów
trzcin i poœwiaty gwiazd
sycz¹
zipi¹
m¹c¹ duszê
osza³amiaj¹ istnienie
jak ma³¿ w polnym rowie
zakleszczy³ mi serce ksiê¿yc
kr¹¿ê od wieków
w kipieli wodnej
widzia³em
co by³o
co jest
i co bêdzie
widzia³em wszystko
jale kwiecia i paproci
ods³oni³y mi przesz³oœæ i przysz³oœæ
a ja oddycham strumieniem wodnym
rozmawia³em
tam w topieli
ze zmar³ymi
wiele
wiele
wiele mi powiedzieli
wró¿¹c
œni¹c
i tañcz¹c
niczym lary i driady nowych wieków
pad³a przepowiednia
kiedy najbli¿sza pe³nia
schowa siê przed przesileniem w czarno bia³y nurt
tam pójdziesz spokojnie gdzie bezkres
poza Bramê Isztar
w œpiewie duchów czystych
w bia³ej poœwiacie
N k³êbi¹ce siê chmury
nad przyæmionymi oczekiwaniem wie¿ami
na których le¿¹ zasch³e æmy
te zbyt krótko ¿yj¹ce anio³y nocy
to resztki naszych serc
one czeka³y
oddycha³y
s³ysza³y
¿e nadzieja ostatnia odchodzi
nie wiedzia³y
kiedy przyjdzie nowe œwiêto
i czeka³y
nasta³ mrok
przylecia³y po nie motyle
niebieskie i czerwone
i pochwyci³y ich zmarz³e cia³a
czarnego
czarnego nieba
usianego srebrnym sitowiem ka¿dej drogi ku innym œwiatom
zwanego domem dusz
nad dachami
lasami
zapêdzonego oddechem œwiata
i rozb³ysnê³a ciep³a otch³añ powietrza
æmy odlecia³y do wiecznoœci
bia³y dzwon
jak pomrukuj¹ca p³omykówka
spoza granic ¿ycia
wo³a
wo³a
pod zagajnikiem œwierków
przysi¹dŸ siê do mnie
przytul
mg³a spowije ciê w moje skrzyd³a
umrzesz ze mn¹
i odrodzisz siê we mnie
jak przed wiekami
to bêdziesz ty ten sam
i ja inny ju¿ ale nadal ja
bêdziemy ju¿ zawsze
cisz¹ owiani
noc¹ podœwietleni
czasem odmienieni
 

O

ciemna i zimna noc
pokryta ziemia cienkim plastrem szronu
przypomina mi tamten zapach
i smak nieodgadniony
niedosiêgniony
niedoœcigniony
zapach imbiru i cynamonu
smak wanilii i malin gêstych
gor¹cych
pe³nych
miêsistych jak twoje usta
jak oczy odbijaj¹ce westchnienia
zawsze w tym czasie wraca do mnie
stara Mojra
snuje przy œwiecy swoj¹ baœñ
wyp³ywa z jej ust mg³a zapomnienia
zaduchu odbieraj¹cego myœl
tylko cichy szmer sowy
odgoni j¹
niczym upiorn¹ Lilith
z moich przestrzeni leœnych
wzgórz myœli obsianych neuronowymi zbo¿ami
sowa
ten boski wys³annik
zawsze ³agodzi wspomnienie
kieruje drog¹ jasn¹ i prost¹
odpêdza star¹ wiedŸmê
na powrót
do Tartaru

tam nie idê

nie
nie zawsze
nie zawsze musi byæ jak wtedy
gdy góry zionê³y ksiê¿ycem tak bliskim
¿e niebo zas³oni³
co cia³a tañczy³y jak ob³¹kane
pij¹c posoki leœne
nie zawsze blisko znaczy naprawdê
nie zawsze to co siê dzieje
naprawdê jest
tylko to
co by³o
i bêdzie
chwila ledwie dr¿y
sina i s³aba jak niemowlê
zakrztusi siê i umrze
i nikt nie zauwa¿y kosmicznego przecie¿
wydarzenia
dramatu
Apokalipsy
ale musi byæ
jak bêdzie
co bowiem siê sta³o
znowu siê stanie
a co bêdzie
bêdzie tym
co ju¿ by³o
góra bêdzie zion¹æ
zewnêtrznie ta sama
ale inna
ksiê¿yc dziki kochanek
nie ten sam
a inny
inny w nas
spoza nas
a my
uœmiercaj¹c chwilê
ko³owrót ¿ycia ci¹gniemy
ci¹gniemy
dopóki nie zatrzymamy
ów kosmicznego dramatu

szukam ciê
ja nadal ciê szukam
o ja nieszczêsny
biedny i nagi
stojê w bladej poœwiacie
i patrzê
patrzê z leœnego wzgórza na miasto zaspane
zasypane
zapomniane
i szukam w tym zapomnieniu ciebie
ka¿dej chwili
spêdzonej pod kwitn¹cymi drzewami wiœni i jab³oni
one te¿ odesz³y
œpi¹
razem z twoim dotykiem
razem z neonami domów i sklepów zastyg³ych
w gêstym kremie szafirowej zas³ony myœlenia
zastanawiam siê
gnaj¹c z mroŸnymi podmuchami nowych czasów
i patrz¹c na wszystko i wszystkich
czy to ja jestem
czy nie ma mnie
a s¹ tylko poszukiwania moje
westchnienia moje
¿ale moje
nie
skoro œwiat dotykam
a on mnie
skoro dr¿ê i ca³ujê
to chyba jest ogieñ
i woda
i powietrze
i ziemia
wiêc jestem
i szukam

P

ciemna i zimna noc
pokryta ziemia cienkim plastrem szronu
przypomina mi tamten zapach
i smak nieodgadniony
niedosiêgniony
niedoœcigniony
zapach imbiru i cynamonu
smak wanilii i malin gêstych
gor¹cych
pe³nych
miêsistych jak twoje usta
jak oczy odbijaj¹ce westchnienia
zawsze w tym czasie wraca do mnie
stara Mojra
snuje przy œwiecy swoj¹ baœñ
wyp³ywa z jej ust mg³a zapomnienia
zaduchu odbieraj¹cego myœl
tylko cichy szmer sowy
odgoni j¹
niczym upiorn¹ Lilith
z moich przestrzeni leœnych
wzgórz myœli obsianych neuronowymi zbo¿ami
sowa
ten boski wys³annik
zawsze ³agodzi wspomnienie
kieruje drog¹ jasn¹ i prost¹
odpêdza star¹ wiedŸmê
na powrót
do Tartaru
tam nie idê
nie
nie zawsze
nie zawsze musi byæ jak wtedy
gdy góry zionê³y ksiê¿ycem tak bliskim
¿e niebo zas³oni³
co cia³a tañczy³y jak ob³¹kane
pij¹c posoki leœne
nie zawsze blisko znaczy naprawdê
nie zawsze to co siê dzieje
naprawdê jest
tylko to
co by³o
i bêdzie
chwila ledwie dr¿y
sina i s³aba jak niemowlê
zakrztusi siê i umrze
i nikt nie zauwa¿y kosmicznego przecie¿
wydarzenia
dramatu
Apokalipsy
ale musi byæ
jak bêdzie
co bowiem siê sta³o
znowu siê stanie
a co bêdzie
bêdzie tym
co ju¿ by³o
góra bêdzie zion¹æ
zewnêtrznie ta sama
ale inna
ksiê¿yc dziki kochanek
nie ten sam
a inny
inny w nas
spoza nas
a my
uœmiercaj¹c chwilê
ko³owrót ¿ycia ci¹gniemy
ci¹gniemy
dopóki nie zatrzymamy
ów kosmicznego dramatu
szukam ciê
ja nadal ciê szukam
o ja nieszczêsny
biedny i nagi
stojê w bladej poœwiacie
i patrzê
patrzê z leœnego wzgórza na miasto zaspane
zasypane
zapomniane
i szukam w tym zapomnieniu ciebie
ka¿dej chwili
spêdzonej pod kwitn¹cymi drzewami wiœni i jab³oni
one te¿ odesz³y
œpi¹
razem z twoim dotykiem
razem z neonami domów i sklepów zastyg³ych
w gêstym kremie szafirowej zas³ony myœlenia
zastanawiam siê
gnaj¹c z mroŸnymi podmuchami nowych czasów
i patrz¹c na wszystko i wszystkich
czy to ja jestem
czy nie ma mnie
a s¹ tylko poszukiwania moje
westchnienia moje
¿ale moje
nie
skoro œwiat dotykam
a on mnie
skoro dr¿ê i ca³ujê
to chyba jest ogieñ
i woda
i powietrze
i ziemia
wiêc jestem
i szukam

R

Las

zawsze mnie rozumia³
zawsze wch³ania³ moj¹ krew
kiedy œpiewa³ wichurami
i spa³ zimami
wo³a³ mnie
wtedy k³ad³em siê na mech
s³ucha³em starych sosen
amfiteatru istnienia
ducha
œwiadomoœci
las jest zapisem nieskoñczonoœci
lasy zawsze by³y
i zawsze bêd¹
schronieniem dla istot delikatnych
cichych
w lesie jest przestrzeñ ma³a
widaæ przez ni¹ kawa³ek œwiata
pob³yskuj¹ ulice
domy
nieba
dusze
szumi¹ smuk³e tuje w oddali
a ja patrzê
rozumiem œwiat tylko stamt¹d
i tylko stamt¹d on rozumie mnie
to brama czasu
wielu tamtêdy sz³o
pod sosnami
dêbami
bukami
olchami
ale tylko ja zatrzyma³em siê
pomacha³em do œwiata
a œwiat
po prostu siê toczy
poza lasem
poza mn¹
poza sob¹ samym
las zawsze mnie rozumia³
Niby ludzie

pojawiaj¹ siê nagle
zawsze w najmniej spotykanym miejscu
w nieodgadnionych wymiarach czasu
w niewyczuwalnych powiewach losu
bywaj¹ widzialni lub trochê widzialni
poprzez t³um
poprzez mg³ê
poprzez zmêczenie i têsknotê
niby ludzie patrz¹ siê g³êboko w oczy
podczas otwierania drzwi klatki schodowej
lub wydawania pizzy
ich nieistnienie tutaj kryj¹ cia³a
zawsze piêkne
rzeœkie
œwie¿e
krwiste
a jednak cia³ami nie s¹
s¹ symbolami
tego co myœlimy
co chcemy
co niespe³nione
oczekiwane
nienarodzone
wyœnione
niby ludzie s¹ w niby œwiecie
bo nie ma nic bardziej nierealnego
ni¿ to
na co patrzymy i czego dotykamy
niby ludzie nie s¹ anio³ami
one od razu osza³amiaj¹
niby ludzie s¹ trochê nami
jak my w ka¿dej chwili
mo¿emy staæ siê
niby
dla ka¿dego
w ka¿dym miejscu
w ka¿dym czasie
Najwiêkszemu z aktorów polskich …

myœlê sobie
¿e tak trudno jest zatrzymaæ czas
zatrzymaæ od zapomnienia
od zamglenia
od niechcenia
a ja chcê zatrzymaæ czas
nie zegary wszelakie i urz¹dzenia
chcê zatrzymaæ czas
chcê trwaæ
niczym eon prawieczny
z granatowymi skrzyd³ami
i staæ na mojej ulubionej skarpie nad leœnym w¹wozem
chcê zamkn¹æ w sobie tyle serc
ile serc ode mnie uciek³o
zabraæ je w bezkres lasu poza Styksem
niech ciesz¹ siê tam pokojem
a ich kraina niech zamieni siê w ogród Hesperyd
ja poczekam tylko na jedno serce i duszê
która mi uciek³a
która w sali gdzie pe³no œwiec b³yszcza³o a widownia grzmia³a
tylko patrzy³a
te oczy
to prazasada
praocean
transcendencja
to wreszcie mój p³acz kiedy tamta dusza zniknê³a
tak po prostu
i od tej pory stojê niczym
archanio³ na skarpie
ale i archanio³y maj¹ wizjê
moje czekania nie jest wieczne
wieczna jest moja mi³oœæ
wieczna jest moja dobroæ
wieczna jest moja moc serca
wieczne jest moje spe³nienie
wszak czy nasze ¿ycie to nie sen
uczyñmy z niego rzeczywistoœæ
wtedy czas przestanie istnieæ
tylko my
i to co by³o od zawsze oczekiwane

S

Najwiêkszej z dusz …

myœlê sobie
¿e tak trudno jest zatrzymaæ czas
zatrzymaæ od zapomnienia
od zamglenia
od niechcenia
a ja chcê zatrzymaæ czas
nie zegary wszelakie i urz¹dzenia
chcê zatrzymaæ czas
chcê trwaæ
niczym eon prawieczny
z granatowymi skrzyd³ami
i staæ na mojej ulubionej skarpie nad leœnym w¹wozem
chcê zamkn¹æ w sobie tyle serc
ile serc ode mnie uciek³o
zabraæ je w bezkres lasu poza Styksem
niech ciesz¹ siê tam pokojem
a ich kraina niech zamieni siê w ogród Hesperyd
ja poczekam tylko na jedno serce i duszê
która mi uciek³a
która w sali gdzie pe³no œwiec b³yszcza³o a widownia grzmia³a
tylko patrzy³a
te oczy
to przesada
praocean
transcendencja
to wreszcie mój p³acz kiedy tamta dusza zniknê³a
tak po prostu
i od tej pory stojê niczym
archanio³ na skarpie
ale i archanio³y maj¹ wizjê
moje czekania nie jest wieczne
wieczna jest moja mi³oœæ
wieczna jest moja dobroæ
wieczna jest moja moc serca
wieczne jest moje spe³nienie
wszak czy nasze ¿ycie to nie sen
uczyñmy z niego rzeczywistoœæ
wtedy czas przestanie istnieæ
tylko my
i to co by³o od zawsze oczekiwane