Bella Cura - przedstawienie w Moskwie

photo by Marcin Oliva-Soto

Zdjęcia z przedstawienia w Moskwie autorstwa fotografika Marcina Oliva-Soto

 

 

przeczytaj również:

Jak powstał spektakl

oraz:

Bella Cura

 

photo by Marcin Oliva-Soto

Pieśni Góry Jeleni
W Moskwie został pokazany spektakl Bella Cura. Recenzja Alona Karas (Rossyjskaja Gazeta, 24.05.05)
(Przekład Piotra Nikolskiego)

 

Jakże dziwnie jest skonstruowana świadomość współczesnego krytyka teatralnego: ciągle chciałby czegoś nowego, radykalnego, przyobleczonego w wykwintny styl. Ze wszystkimi oznakami zmęczonego, lecz dobrze wyposażonego profesjonalizmu, dla ostrości doprawionego apokaliptycznym uczuciem. Ostatecznie może to być ostra wypowiedź na temat współczesnego społeczeństwa w jego najbardziej odrażających i przerażających przejawach. Im bardziej określona i klarowna, tym lepiej. A tymczasem ogromny obszar ludzkich uczuć i emocji pozostaje poza sferą zainteresowania współczesnego teatru.
 

Trzy urocze polskie aktorki z miasta o bajkowej nazwie Jelenia Góra przywiozły do Moskwy przedstawienie muzyczne Bella Cura (po włosku –„piękna opiekunka”, po polsku – „śliczna córa”, po rosyjsku –„biała kura”). Spektakl, skomponowany w trzech językach: rosyjskim, niemieckim i polskim, nie daje się w żaden sposób zdefiniować. Nosi pieczęć kunsztownego, subtelnego wykończenia, które wyróżnia dzieła wielkich mistrzów średniowiecza.
Swego czasu niemiecki reżyser Jossi Willer zrealizował w Hamburskim Teatrze Dramatycznym przedstawienie na podstawie sztuki Elfride Jelinek „Dom. Chmury. Ognisko domowe.” Sześć kobiet w kostiumach z okresu II wojny światowej, zamkniętych w jakimś bunkrze Śpiewało stare pieśni niemieckie, spazmatycznie wykrzykiwało albo śpiewnie recytowało teksty Hölderlina, Novalisa, Schillera, Göthego, Nietschego i Heideggera. Na oczach widza nagle dostrzegały, że w tych klasycznych tekstach tkwi nasienie niemieckiego koszmaru; widziały jak z tych porywów ducha narodowego rodzi się najpotworniejsza tragedia europejska XX wieku.
Była to ostra wypowiedź współbrzmiąca z tym, co nieco wcześniej zrobił Krystoff Martaller, realizując w „Volksbühne” zabójczo sarkastyczną fantazję teatralną o niemieckim duchu. Jej nazwa w złagodzonym tłumaczeniu na rosyjski brzmi: „Zabij Europejczyka, zatłucz, wykończ go!” (Berlin, 1995).
Polski spektakl poprzez wybitne dzieła muzyczne, słynne pieśni i romance od Mozarta do „Lili Marleen” poprzez kokieteryjne przebieranki i czułe dzwonienie łyżeczką o filiżankę z kawą, przekazuje zupełnie inne sensy i inną energię. Miarowo i cicho suną w nim obłoki najbardziej zróżnicowanych refleksji – niespodziewanie przypomina się nostalgiczny teatr wizualny Tadeusza Kantora, na zawsze zranionego przez wojnę, losy naszych własnych babć i dziadków. Przez arie, duety i piosenki toczą się w nim dzieje trzech krajów – Polski, Niemiec i Rosji, tak misternie przeplecione ze sobą, że niemieckie szepty płynnie zamieniają się w polskie, a niemiecki brzmi nieraz łagodniej niż rosyjski. Kobiety opowiadają swoje sny, szepczą o swoich ukrytych pragnieniach, raz nieśmiało, raz zwycięsko pobrzękując filiżankami do kawy. Piją po prostu kawę, i wraz z tym zwyczajnym europejskim rytuałem dociera do nas irracjonalne, wyjątkowo uczuciowe przeżywanie historii i osobistych losów tych kobiet. Arie i romance wykonywane (przede wszystkim przez Elżbietę Kosecką, posiadającą piękną koloraturę) z wdziękiem, mocą i mistrzostwem, nagle przerywają się krótkim, prawie intymnym westchnieniem, kwestią, wykrzyknikiem. Wówczas staje się jasne, że została tu znaleziona zadziwiającą, poszukiwana, choć rzadko osiągana w teatrze, harmonia pomiędzy tym, co subiektywne, a tym, co abstrakcyjno-kontemplacyjne, tym, co intymne, a tym, co uniwersalne.
Historię tą można byłoby określić jako wyjątkowo feministyczną, gdyby nie całkowity brak feministycznego patosu. Została ona po prostu wymyślona, zainscenizowana i zagrana przez trzy kobiety z wyraźną i klarowną świadomością swojej żeńskiej natury, w sposób, w jaki tylko kobiety potrafią opowiadać o świecie, bez udawania i globalnych uogólnień. Nierozłożony na części pierwsze, niepoddany analizie, lecz dogłębnie całościowy i delikatny świat uśmiecha się do nas przez twarze tych kokieteryjnie płochych, nastroszonych i ciągle oczekujących cudu kobiet.
Na dodatek sam sposób realizacji okazał się również zadziwiająco kobiecy. Mało tego, że inscenizacja jest zbiorowa, nie ma w niej bowiem jedynej reżyserskiej (takiej męskiej w gruncie rzeczy) woli, kolektywny jest również wykonawca – nie zlana w jedno i nierozłączna kobieca trójca, w której każda osoba ma swój własny wyraz, ostatecznie jednak sprawiający wrażenie jednego oblicza.
Elżbieta Kosecka śpiewa arię Królowej Nocy Mozarta wgramoliwszy się na stołek. Jej śpiewowi towarzyszy delikatna pantomima Lidii Filipek. Historia rodziny nieznanej nam Sybilli Golec brzmi po niemiecku w wykonaniu Kory Szymochi niespodziewanie łagodnie, a Natalia Nikolska, rosyjska aktorka, uczennica Borysa Juchananowa i popadia (żona księdza prawosławnego w Polsce) miesza polski z rosyjskim. Gardło się ściska, lecz zaraz rozszerza się, żeby połknąć babkę, upieczoną przez moskwiczankę, mamę Nataszy i ofiarowaną wszystkim widzom spektaklu. Tak oto, w sposób kobiecy, bez pretensjonalnego konceptualizmu, słowa, melodie, tęsknoty, nadzieja i miłość stają się ciałem najdelikatniejszego białego ciasta.
Jedną z kobiet stroją w suknię ślubną i po jej ogromnym białym welonie płyną projekcje przedwojennych zdjęć, obrazy miłości i cierpienia wszystkich kobiet. Tych kobiet. Rosyjskich, polskich i niemieckich kobiet pierwszej połowy XX wieku. I leci nad nimi najdelikatniejszy obłok „Lili Marleen”. I w taki niespodziewany sposób powraca do teatru ludzki wymiar – z odległego, polskiego miasta zwanego Jelenią Górą.

 

photo by Marcin Oliva-Soto